Zmatowić, pomalować i ładnie przetrzeć. Tak mógłby wyglądać ten wpis od początku do końca, gdybym na „renowację” jego bohaterki miał cudem wyszarpaną pośród wpisanych w grafik zadań godzinkę lub dwie. Bo ileż więcej w tak krótkim czasie można zrobić? Domyślacie się pewnie, że prace nad poprawieniem jej kondycji trwały nieco dłużej. Celowo użyłem określenia „poprawienie kondycji”, a nie na przykład „metamorfoza”, czego często oczekuje się od tego typu działań, spoglądając na ich zapis z perspektywy odbiorcy gotowego już materiału. Jeśli dotrwacie do końca wpisu, zobaczycie, że wizualne „przed” nie aż tak bardzo różni się od „po”, mimo że między zrobieniem pierwszych i ostatnich zdjęć do wykonania była, jak się okazało, wcale niemała praca…
Zapraszam na post!
Zanim pokażę Wam co nieco z przebiegu prac nad szafką, napiszę dwa słowa o tym, jak znalazła się ona w mojej pracowni. Otóż jakiś czas temu, wiosną 2022 roku prowadziłem swoje dwudniowe warsztaty w Szczecinie. Organizatorka tychże przejęta najdrobniejszymi detalami co najmniej tak samo jak ja, postanowiła przywieźć ze sobą – na w razie czego – dodatkowy mebel. Może ktoś zapomni, może ktoś nie zdąży znaleźć, może ktoś przyniesie coś, co się nie nadaje… Meblem tym okazała się przeurocza, licząca sobie około dziewięćdziesięciu lat, wyglądająca na w pełni ręcznie i po staremu wykonana szafka nocna z serduszkiem należąca niegdyś do babci jej obecnej właścicielki. W moje strony przyjechała aż spod Zamościa, przemierzając tym samym całą Polskę. Wstawiona w warsztatową przestrzeń bardzo szybko znalazła parę chcących odświeżyć ją rąk, mimo że wszyscy uczestnicy zajęć przynieśli ze sobą przedmioty mające pozwolić im nauczyć się nowych rzeczy. Trudno się dziwić – sam próbowałbym podmienić swoje krzesło czy podnóżek na to pokryte niejedną warstwą farby cudo.
Jeśli ciekawi Was, co udało nam się zrobić z szafką podczas warsztatów, już piszę – nic. Jak to możliwe? Wspomniana wielowarstwowa powłoka z nakładanych na mebel w przeszłości farb okazała się zwyczajnie zbyt ciężka do usunięcia. Założyliśmy rzecz jasna, że malowanie po tym, co zastane w grę nie wchodzi, bo nie o tym były warsztaty. Owszem, praca jakoś tam szła, ale była na tyle mozolna, że trzeba byłoby poświęcić na nią wiele ponad dwa warsztatowe dni. Dla kogoś, kto zamierzał dotknąć podczas zajęć jak najwięcej i przećwiczyć nowe umiejętności przypisane rozmaitym etapom pracy z meblami stanowiłoby to stratę czasu. Szafka powędrowała więc w kąt. Po warsztatach zostałem zapytany o to, czy nie wziąłbym szafki do siebie, by trochę ją odświeżyć. Pewnie! W końcu ileż to roboty. Oczyścić drewno, wstawić półeczkę do środka i pomalować na nowo… Zabrałem mebel, wstawiłem do pracowni, a później wystarczyło już tylko uporać się z lawiną zupełnie nieoczekiwanych zdarzeń, które spadły na mnie jak grom z jasnego nieba, wywracając wszystko, co zamierzałem zrobić do góry nogami, by nieco ponad ROK później zakasać rękawy i zabrać się do działania. Mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Oczyścić drewno, dorobić półeczkę, pomalować…
O tym, że wcale tak nie będzie, przekonałem się już podczas demontażu. Teoretycznie mogłem zrobić wyłącznie to, o czym wspomniałem przed momentem i uznać, że z nikim nie umawiałem się na więcej, ale ja to ja – widząc, że wypada coś zrobić, robię to aż do momentu, w którym uznam, że nie pominąłem niczego, co jestem w stanie naprawić. A ze starymi meblami to jest tak, że czasami robi się krok do przodu i dwa lub trzy do tyłu. Zdradzę Wam, że między innymi przez to uznałem, że odnawianie mebli na zamówienie nie jest moją mocną stroną i dlatego też nigdzie nie znajdziecie mojej „oferty”. Oto pierwszy z brzegu przykład utwierdzający mnie w przekonaniu, że to dobre postanowienie:
Pamiętam, jak kiedyś oszacowałem na trzy tygodnie czas odświeżenia pewnej wiejskiej z pozoru świetnie zachowanej szafy, po czym dłubałem przy niej… siedem miesięcy. Każdy mój ruch tj. szlifowanie, demontaż itd. odsłaniał kolejne, niewidoczne dotąd szkody, których naprawy nie sposób było pominąć, trzymając się ustalonego planu. Dorabiałem więc elementy, listwy, kupowałem okucia, porównywałem wersje wykonanych ręcznie (sposobem rzecz jasna) zdobień, przenosiłem elementy w różne światła, żeby zobaczyć, jak odbijają, bo tu czy tam konieczne było zrobienie wstawki z nowego drewna… nie miałem lekko na własne życzenie, ale w ten sposób wskrzesiłem naprawdę straszącego nie tylko wyglądem trupa tak, że mogłem spać ze spokojem. Teraz z przyjemnością wspominam pracę nad nim. Poświęcony czas, wpompowane ponadprogramowe i z własnej kieszeni środki, dzięki którym dołożyłem do tego interesu, zamiast zarobić, stracone nerwy, strach o to, czy się uda i zrujnowany grafik z tych wspomnień wyparłem.
Tym razem mój plan pracy objął demontaż, usunięcie starych farb, oczyszczenie surowych powierzchni wewnątrz mebla, uzupełnienie ubytków, dorobienie kilku elementów, stylizacja z wykorzystaniem farby kredowej i woskowanie. Przedostatni punkt wzbudzać może wątpliwości wszędzie tam, gdzie za jedyne godne mebla wykończenie uznaje się politurę, ale wierzcie mi – charakter, a przede wszystkim stan mebla i stan drewna w zetknięciu na przykład z równo położoną powłoką lśniącego lakieru sprawiałby efekt zalaminowania tj. czegoś zupełnie nienaturalnego, jak idealnie oddające formę jakiegoś przedmiotu opakowanie z uformowanego na gorąco cienkiego plastiku. Pewnie wiecie, o co chodzi.
Szafka to rodzaj niewielkiej skrzyneczki – szkieletu z litego drewna sosnowego wypełnionego płytami ze sklejki, którego narożniki przechodzą w zwężające się nieco ku dołowi nogi, powodując, że owa skrzynka zawieszona jest nad ziemią. Co ciekawe, zakończenie żadnej z czterech zwężanych nóg nie jest takie samo. W jednej nodze jest bardziej kwadratowe, w drugiej zdecydowanie prostokątne itd. Korpus podzielony został wewnątrz na dwie przestrzenie. W górnej umieszczono szufladę, zaś miejsce pod nią zamykane drzwiczki miało listewki – wsporniki po dzielącej je równo na pół półeczce, której brakowało. Front szufladki (rozeschnięty i z pęknięciem na całej długości, które musiałem złamać do końca i skleić) i drzwiczki zdobiły piękne, toczone z drewna uchwyty. Na wierzchu szafki przymocowano prawie kwadratowy blat, niestety pęknięty najwyraźniej bardzo dawno, bo krawędzie powstałe po uszkodzeniu zdążyły się już zaokrąglić, a drewno jednej i drugiej części wypaczyło się, pękając dodatkowo tu i tam. No cóż. Świetnie zachowało się za to osadzone na blacie zwieńczenie pełniące z pewnością funkcję zabezpieczającą przed upadkiem znajdujących się na nim drobiazgów.
Zwróciłem uwagę na to, że zakończenia zwężanych nóżek szafki są różne, ale wiele w tym meblu innych dowodów na to, że najwyraźniej jego Twórcą jest jakiś „rzemieślnik indywidualny”, a nie na przykład większe przedsiębiorstwo oferujące wzory do wyboru w większej ilości. Połączenia (niektóre na jaskółczy ogon, inne na wielowczep) były wykonane hm… unikatowo, to znaczy tak, że nawet bez opisania części przed rozłożeniem, bez problemu można było zespolić je ponownie. Choć dany element miał z pozoru na przykład dwie jednakowe strony, każdy wczep, każdy jaskółczy ogon były widocznie inne i od razu wiadomo było, co z czym połączyć. Wspomniałem też o doklejanych w kilku miejscach do listew tworzących ramki bocznych ścianek listewkach uzupełniających ich szerokość o kilka milimetrów. Od wewnętrznej strony drzwiczek i frontu szuflady widać z kolei wyrwy, jakby otwór wiercony był tępym wiertłem. Wszystkie te ślady zaliczam do puli jedynych w swoim rodzaju pamiątek po kimś, kto wytworzył ten i pewnie nie jeden poza nim piękny mebel. Może był to hobbysta taki jak ja, a może uczeń? Może ktoś, kto prowadził jakiś malutki punkt, w którym tworzył podobne obiekty? Tego pewnie nigdy się nie dowiem.
Wiadomości skryte pod farbą
Farby widniejące na powierzchniach szafki naprawdę sporo maskowały. Podejrzewam, że pierwsza pożółkła lub oryginalnie nieco wpadająca w ciepły ton biel była położona na drewno przez wykonawcę mebla. Pomalowanie szafki mogłoby być sposobem na scalenie jej elementów wykonanych z różnych materiałów: nóg, blatu i ramek z drewna iglastego, płycin ze sklejki liściastej, czy połączeń w obrębie pojedynczych elementów. Ogólnie rzecz ujmując, szafka przetrwała z masą drobnych obić, równe i ostre niegdyś krawędzie nieco się zaokrągliły, nóżki od spodu i jak się okazało jedna z łączyn pod blatem posmakowały głodnym pięknych form z drewna owadom. Dno szafki zostało przez nie zjedzone całkowicie. Nietknięte, choć lekko rozklejone zostało wspomniane przed chwilą zwieńczenie z pięknym ażurowym sercem, odpowiadające za wszystkie „ojeeeeeej!” i „ach!” na widok mebla. Dzięki Bogu!
Pracę rozpocząłem od częściowego demontażu
Po zdjęciu blatu okazało się, że wyłącznie do usunięcia nadawała się łączyna biegnąca z przodu tuż pod nim, a także cieńsza listewka biegnąca pod blatem z tyłu, która swoim gabarytem dodawała brakującej szerokości listwie tworzącej ramkę tylnej ścianki szafki. Szufladę udało mi się rozłożyć na części pierwsze w dłoniach, zawiasy i zatrzask wykręciłem i wraz z oryginalnym kompletem wkrętów odłożyłem w bezpieczne miejsce na później. Zjedzone całkowicie dno szafki również usunąłem, wyjmując je po prostu bez użycia siły i odstawiłem, by w jednym z kolejnych etapów móc wykorzystać je jako szablon.
Cierpliwości nigdy dość
Już w czasie warsztatów, z których wróciłem z szafką, widziałem, że oczyszczenie mebla może nie będzie jakoś wybitnie trudne, ale na pewno będzie brudną i żmudną robotą. Wierzchnią warstwę farby udało mi się zdjąć dzięki opalarce. Wszystko, co było pod nią, rozpuściłem żelem na dwa, trzy, a miejscami nawet cztery podejścia. Mając na uwadze plan zakładający stylizację, nie zależało mi na tym, by ujrzeć czyste niemal jak prosto ze stolarni drewno, jednak starałem się zdjąć stare farby na tyle dokładnie, by w żadnym z zakamarków nie zalegały resztki ich grubości mogące psuć późniejszy efekt.
Wnętrze skrzyni oraz boki i dno szuflady z nagromadzonym przez lata brudem wydawały mi się idealne do szybkiego umycia denaturatem, co okazało się sposobem zupełnie nieskutecznym. W związku z powyższym nieco niepewnie, korzystając z ekstremalnych wręcz lipcowo-sierpniowych temperatur w pracowni i na zewnątrz, zdecydowałem się na błyskawiczne umycie tych powierzchni ciepłą wodą z szarym mydłem. Udało się! Myślałem o tym wcześniej, zanim jeszcze chwyciłem denaturat i wełnę stalową, ale bałem się, że być może w kontakcie z wodą coś się rozeschnie lub rozwarstwi. Próbowałem zachować ostrożność. Być może zastanawiacie się, dlaczego umyłem drewno, zamiast od razu chwycić za szlifierkę. Po pierwsze, spójrzcie na jedno z poniższych zdjęć – czarna woda w misce to dla mnie znak, że było warto. Po drugie zauważyłem – choć może to nieistotny detal – że stare drewno, które jest zabrudzone, po umyciu dalej pozostaje starym drewnem ze swoją – że tak to ujmę – wizualną leciwością, co w przypadku chęci podkreślenia wieku mebla staje się atutem, tak zwanym plusem dodatnim, a w tej realizacji wszelkie rustykalne detale były na wagę złota. Szlifierka mogłaby je usunąć, a w najlepszym wypadku nieźle naruszyć. Stąd całe zamieszanie.
Kwiatek u kożucha
Oj kusiła mnie (bardzo!) możliwość kupienia gotowej klejonki w pierwszym z brzegu sklepie budowlanym. Oj jak mnie ona kusiła! Trzy razy – co najmniej – byłem w markecie, mierzyłem, sprawdzałem. „Będzie szybciej” – myślałem sobie. Coś jednak najpierw blokowało mnie przed pójściem do kasy, a później być może to samo coś tknęło mnie, by z jednej z szaf stojących w domu celem przymiarki wyjąć półkę z gotowej klejonki właśnie, formatem zbliżoną niemal idealnie do tego, który potrzebowałem do zrobienia blatu… W jednej chwili moje niecne zamiary związane z łatwym pozyskaniem brakującego elementu prysły jak mydlana bańka. Zobaczyłem bowiem, jak bardzo moja równiusieńka formatka z drewna kłóci się z całą resztą. Że też ja byłem na tyle zaćmiony, że nie wpadłem na to wcześniej i nie przewidziałem tego. Potwierdziło się po raz nie wiem już który, że pośpiech, w tym wypadku zapychający głowę wizją zrobienia czegoś na skróty to najgorszy z możliwych doradców.
Choć wiedziałem, że w moich warunkach, z moimi umiejętnościami i narzędziami nie dam rady zrobić niczego sensownego, by uratować strzępy starego blatu, zrobiłem do tego dwa podejścia na zasadzie „a może się uda”. Niestety, powyginane, rozeschnięte i nieco zjedzone tu i tam kawałki drewna, dały mi do zrozumienia, że nie tym razem. No cóż. Udało mi się za to zamówić piękną, grubością odpowiadającą oryginalnemu blacikowi deskę, którą z drżeniem rąk i potem spływającym po czole rozciąłem na równe odcinki odpowiedniej szerokości. Te po sklejeniu ze sobą, stworzyły zdecydowanie mniej doskonałą niż sklepowa wersję blatu, który po ręcznym przeszlifowaniu, czy może bardziej „zjechaniu” krawędzi, by nie wyglądały jak nowe, nieporównywalnie lepiej porozumiał się ze starymi elementami mebla. Tak to czasem bywa, że nie wszystko, co wymienione na nowe w obrębie starego obiektu, dogaduje się z nim, by stworzyć zwartą całość. Przekonałem się o tym, stylizując moją „Malowaną sekreterę”, czy szafkę „Lato”, których stare formy gryzły się niemożebnie ze świeżością nowo nałożonych kolorów i wymagały zdecydowanego pobrudzenia woskami, patynami i bejcami, by stworzyć autentycznie wyglądającą iluzję śladów pozostawionych przez upływający czas. Taka to właśnie zabawa ze starymi meblami.
Oryginalny blacik był przyklejony i zamocowany na czterech kołkach. Ja montując ten nowo dorobiony, jedynie zamarkowałem kołki, zaślepiając ich fragmentami otwory, w które dla mocniejszego chwytu wprowadziłem stare wkręty z odzysku (taka ciekawostka) i przykleiłem go po obwodzie, podobnie jak zrobiono to dawniej.
Trzy grosze ode mnie
Oprócz blatu zrobić musiałem jeszcze dno i półkę oraz łączynę i cienką listewkę biegnącą pod blatem. Dwa ostatnie elementy wykonałem z kantówek, którym na końcach za pomocą włosowej wyrzynarki wyciąłem jaskółcze ogony (wzorując się na tym, co było wcześniej) pozwalające wskoczyć im na swoje miejsca jak brakującym częściom układanki. Małą zagwozdkę miałem w chwili, kiedy przyszło mi wykonać półkę do szafki i dno z nowej sklejki. Samo ich wykonanie było nie najtrudniejsze, bo półka powstała podobnie jak opisany wyżej blat, tylko z cieńszych nieco listew, a dno dzięki zachowanemu oryginałowi odrysowałem, wyciąłem i już. Moje wątpliwości dotyczyły tego, co z nimi zrobić, żeby mebel nie wyglądał zupełnie jak kolaż różnych elementów. W końcu oryginalna barwa wnętrza mebla była całkowicie inna niż drewno, z którego zrobiłem półkę i sklejka, z której wyciąłem dno. Wiedziałem, że tu potrzebna jest decyzja, ale nie miałem pomysłu na to, czego się „czepić” i co wziąć za punkt wyjścia.
Z pomocą przyszło mi… dno szuflady. Możecie się śmiać z tego, że piszę o rzeczach nieistotnych, o których często słyszę: „A daj spokój! Tego nikt nie będzie widział!”, ale dla mnie takie niby nieważne drobiazgi to kropki, które po połączeniu coś budują – w tym przypadku wnętrze mebla. Wspomniane dno szuflady, czyli formatka ze sklejki, zachowane było nieźle, a właściwie bardzo dobrze, z tym jednak, że ta jego strona, która widoczna była w środku szuflady, dość mocno pobrudzona została atramentami, długopisami i nie wiem czym jeszcze. Gdy szafka trafiła do mojej pracowni, dno było zasłonięte plastikową matą. „Najprościej wymienić” — pomyślałem, ale po co wymieniać, skoro element sam w sobie nie jest zniszczony — ba! trzyma się świetnie. Gdybym tak zaczął wymieniać wszystko, co da się wymienić, nic by z oryginalnego mebla nie zostało i ciężko byłoby mówić o jego odnowieniu. To może odwrócić na drugą niemal idealnie czystą stronę? Pewnie i byłoby to sprytne, bo w końcu wnętrze szuflady miałoby szansę przypominać to, które oglądano dziewięćdziesiąt lat temu, tylko co ze spodem? Dalej pozostaje pobrudzony i to niekonsekwentnie, bo niby skąd na spodzie ślady po atramencie, skoro wewnątrz jest czysto? Byłoby widać, że ktoś tu nieźle majstrował. Ponadto, co wtedy, gdy ta przewrócona do góry nogami powierzchnia się pobrudzi? Pomyślałem, że i ten element potraktuję jak dno szafki i półkę, czyli dorzucę go do puli części, które z różnych względów odstają wizualnie od reszty wewnętrznych powierzchni i wymagają scalenia.
Jedno i drugie dno oraz półkę… pomalowałem na jednolity biały kolor, używając do tego farby przeznaczonej do malowania płytek ceramicznych, a więc w pełni odpornej na plamy, wodę i ścieranie. W toku tej wizualnej modyfikacji dwa całkowicie nowe elementy i jeden oryginalny jako zawieszone wewnątrz mebla poziomy dzielące go na miejsca do przechowywania zostały konsekwentnie zespolone w jeden rodzaj czy też grupę elementów. Dno szuflady czyste, jasne, ale z zachowaną mikrostrukturą oryginalnej sklejki wygląda naprawdę dobrze! Biała powierzchnia wewnątrz stanowi ponadto rodzaj tła, na którym na pierwszy plan wybić się mogą oryginalne i boki ze starego drewna. Uff…
Krótka kąpiel w odrdzewiaczu
Komplet oryginalnych okuć, zachował się bardzo dobrze, choć wizualnie daleko mu do nowych i lśniących prosto ze sklepu. Przez moment myślałem nawet o tym, czy nie prościej byłoby mi kupić nowe, być może patynowane zawiasy, wkręty i zatrzask. Pewnie tak, ale byłyby to kolejne usunięte w końcu w pełni sprawne oryginalne elementy. Zależało mi na utrzymaniu rustykalnego charakteru mebla, a co mogłoby lepiej go podkreślić niż pozostające w użytku dziewięćdziesięcioletnie błyskotki? Wkręty powędrowały więc na kilka chwil do odrdzewiacza, z którego później wytarłem je drobną wełną stalową i ręcznikiem. Zatrzask i zawiasy pokryte farbami w trzech sesjach (kto by pomyślał!) oczyściłem dzięki wcale niemałej ilości żelu do rozpuszczania starych powłok.
Dążąc do niedoskonałości
Znam takich artystów, którzy malując i stylizując meble, potrafią w jednej dłoni trzymać pędzel, w drugiej filiżankę z kawą a w uszach mieć słuchawki i prowadzić niekończące się rozmowy – o ludzie, jak Wy to robicie?! Pytam zupełnie serio, bo mam całkowicie odwrotnie i odnoszę wrażenie, że z czasem tj. im więcej realizacji w podobnym stylu mam na koncie, jest coraz gorzej. No bo tak: gdybym wiedział, że mebel muszę pomalować jednolicie, polakierować, zawoskować, zaolejować, czy nawet – niech będzie! – położyć politurę, nie ma problemu, bo od początku wiem, do czego dążę. W przypadku gdy malowanie to wstęp do tego, by na meblu wytworzyć powłokę sprawiającą wrażenie starej i jak by nie patrzeć czekającej na renowację, jest zupełnie inaczej. Bo co w sytuacji, kiedy mające wyglądać na stare przetarcia i ubytki w warstwach farby spreparuję sztucznie bądź jakkolwiek nieuważnie i mojej szafce bliżej będzie do przechadzających się po łąkach łaciatych krówek lub hasających radośnie dalmatyńczyków? O to wcale nietrudno, wystarczy brak uwagi.
Jeśli zastanawiacie się, jakie mam techniki i sposoby postarzania, podpowiadam, że… studiowanie wyglądu prawdziwie starych mebli. Na żywo i na zdjęciach. Oprócz tego pełne skupienie w trakcie pracy i pędzel. Taki, który za bardzo nie gubi włosów, a ma je gęste i sprężyste. Wiem, że daleko temu do precyzyjnego przepisu, ale ciężko tu wyliczyć cokolwiek i podać proporcje, gdy predyspozycje do tego typu plastycznych zadań w każdej dłoni, oku i wyobrażeniu są inne.
Zanim oddałem się tworzeniu złudzenia zewnętrznej starości za pomocą farb, czekało mnie wypełnianie ubytków. Gdyby szafka była nieco bardziej stoczona i miała więcej widocznych otworów po drewnojadach, pewnie zastanowiłbym się, czy nie wykorzystać ich (rzecz jasna po całkowitym zatruciu drewna, co miało miejsce i w tym przypadku jeszcze przed rozpoczęciem właściwych prac i zdjęć) jako detalu do podkreślenia wieku i charakteru mebla podobnie, jak na przykład w przypadku „Biurka do renowacji”. Tym razem najbardziej zjedzone elementy jak choćby dno szafki wymieniłem, a pozostałe widoczne gdzieniegdzie ślady ewidentnie prosiły się o wypełnienie. Prócz otworów po insektach wypełniłem też sporo drobnych braków w strukturze drewna, wyłamań, głębszych obić itd. Wykorzystałem w tym celu różne szpachlówki: bardzo rzadką i bardzo gęstą akrylową oraz średniej gęstości acetonową. Każda z nich w inny sposób wypełniała sobą ubytki. Rzadsza idealnie wkradała się w te drobne, bardziej zwarta niemal dająca się formować w palcach świetnie wskakiwała tam, gdzie rozlewać się mogła rzadsza masa.
Szafkę pomalowałem francuską farbą kredową w odcieniu naturalnej kredowej bieli. Na powierzchniach mebla rozprowadziłem ją trzykrotnie, za każdym razem prowadząc pędzel dość energicznymi, krótkimi pociągnięciami ułożonymi pod różnymi kątami. Pisałem już o tym zapewne nie raz – taki sposób malowania pozwala uzyskać malaturę podobną nieco do oglądanego z bliska obrazu, a nieco większa niż w malarstwie jej skala sprawia wrażenie, jakby mebel odmalowywany był amatorsko co jakiś czas. O tego typu oddalenie nakładanych przeze mnie warstw od wszelkich idealnie jednolitych wykończeń mebli chodziło mi od samego początku. Pokryta w całości szafka czekająca na spreparowanie na niej efektu postarzenia utwierdziła mnie w przekonaniu, że pełna, pozbawiona ubytków czysta powłoka na meblu z widocznymi śladami upływającego czasu, nie zawsze idą w parze. W tym przypadku na pewno.
Do przecierania wykorzystałem lnianą szmatkę, którą płukałem w misce z wodą z zebranej farby. By nieco przyspieszyć pracę, mógłbym w tym momencie użyć papieru ściernego, ale bardzo chciałem uzyskać efekt zmycia, przebitek jak przez mgłę, mniej agresywnych i mocnych plam, a więcej ślizgających się po kolejno jaśniejszych tonach bieli. Najbardziej oberwało się rzecz jasna wszystkim najmocniej wysuniętym krawędziom, elementom na froncie i nóżkom od dołu. Starałem się, by to, co wytworzę, nie było mechaniczne, a bardziej takie, jakie rzeczywiście mogłoby być, gdyby przez dziewięćdziesiąt lat użytkowano szafkę, wycierano ją z kurzu, czasem z jakichś zabrudzeń, myto podłogę, na której stała i tak dalej.
Przecieranie zatrzymałem w momencie, w którym patrząc na mebel świeżym okiem, czyli po przerwie w pracy, bądź kolejnego dnia i z perspektywy użytkownika tj. stojącą na ziemi, nic albo prawie nic nie wzbudzało moich wątpliwości. Pisząc „prawie”, na myśli mam detale, które w kilka sekund dało się ustawić: tu mocniej przetrzeć, tam wygładzić zbyt widoczny ślad pędzla, tu i tam wyświecić zacierając strukturę, a jeszcze gdzie indziej lekko zamalować zbyt odsłonięte drewno. Uzyskany efekt utrwaliłem białym woskiem. Ten nakładałem bardzo sztywnym szczecinowym pędzlem i miękką szmatką. Po wyschnięciu wosku wypolerowałem go i pozostawiłem do całkowitego utwardzenia.
Gotowe!
Jeśli zacieracie dłonie w oczekiwaniu na spektakularny efekt i metamorfozę niczym w telewizyjnych programach, rozczaruję Was – szafka po wszystkich zabiegach, które jej zaserwowałem, wygląda prawie tak samo, jak przed rozpoczęciem prac. Taki był zresztą zamysł: poprawić stan techniczny, ale z zachowaniem staruteńkiej szaty wizualnej. Mówisz i masz.
Zrobienie tego, co niewidoczne zajęło mi pięć tygodni. Spokojnie! Nie siedziałem przez ponad miesiąc pochylony nad każdym najmniejszym włóknem drewna – sporo tego czasu to proces, który jak często powtarzam, musi wytrwać swoje, by można było przeskoczyć dalej. W tym wypadku niektóre operacje powtarzane były kilkukrotnie: czyszczenie, uzupełnianie ubytków, klejenie… To, że jako człowiek nie tyle niecierpliwy, ile znający granice swojej cierpliwości, nie próbowałem tu niczego przyspieszać, przypisuję dobrej energii bijącej z bohaterki niniejszego wpisu. Zdradzę Wam jeszcze, że choć szafka wygląda rustykalnie, niedoskonale i na próżno szukać tu czegokolwiek, co pozwoli stwierdzić „jak nowa!”, poprawkom nie było końca. Wierzcie mi na słowo.
Szafkę sfotografowałem w taki sposób, w jaki od początku ją „wyczuwałem”: lekko, prosto, jasno, sielsko, spokojnie i w zielno–słodko–ziołowym zapachu pełnego lata. Ach… szkoda, że to już koniec.
P.