Blog

Słowo daję: Młynek do przypraw

Nie jest tajemnicą, że do mojej pracowni trafiają niekiedy przedmioty, które nie wymagają wykonania przy nich zbyt ciężkich i rozległych prac. Wystarczy zaserwować im odrobinę kosmetyki, by po paru chwilach wyglądały lepiej. I lepiej służyły. Utarło się przy tym, w moich własnych wyobrażeniach i trybie działania, że w tego rodzaju „lekkich” przypadkach rzadko a tak naprawdę nigdy nie sięgam po aparat, by dokumentować swoje poczynania. A później żałuję. Na  swoje usprawiedliwienie – najbardziej przed sobą samym, choć przyznam, że nie przekonuje mnie do końca moja własna narracja – napisać mogę jedynie, że niektóre obiekty, gdy pojawia się co do nich jakiś zamiar, naprawdę nie rysują mi w wyobraźni spektakularnych wyczynów, stąd też, by nie zapychać tutejszych archiwów wszystkim, czym tylko można, z góry zakładam, że tym razem materiału na nowy wpis nie wyprodukuję. A później… no właśnie. To już chyba przed chwileczką napisałem. 

Zabrudzony, z pękniętym wieczkiem, z kilkoma różnych rozmiarów ubytkami w lakierze, z połyskliwymi niegdyś lustrzanymi wręcz w wykończeniu elementami zaciągniętymi gęstym matowym nalotem i z pordzewiałymi wkrętami. Do mojej pracowni przywieziono młynek do przypraw, który, choć kompletny i sprawny, wysłużony i nadgryziony zębem czasu, wymagał poświęcenia mu nieco uwagi. Dobrze trafił – tak mi się przynajmniej wydawało.

Próbując naszkicować plan działania uwzględniający szereg rozmaitych retuszerskich i renowatorskich zabiegów, które zamierzałem ująć w młynkowym SPA, uznałem, że… ja sobie chyba z tym nie poradzę. Przeraziły mnie niewielkie trawione w najlepsze przez rdzę odpryski widoczne na połyskliwej powłoce metalowego ramienia korbki, którą kręci się w celu rozdrobnienia wsypanych do młynka przypraw. Pomyślałem sobie, że przecież wszystko trzeba będzie rozebrać, zdemontować to, co złożone na stałe, zdjąć w nieznany mi, ale najpewniej profesjonalny sposób stare wykończenia metalu i nie mniej profesjonalnie zaaplikować je od nowa. Wszelkie „domowe” sposoby na retusz odprysków odrzuciłem, znając dość dobrze możliwe do osiągnięcia efekty i wiedząc, że uzyskane rezultaty muszą nie tylko dobrze wyglądać (a właściwie udawać, że ich nie ma, co dałoby się zrobić), ale jednocześnie stanowić retusz użytkowy, odporny na rozmaite prace w kuchni. Kaplica. To, co napisałem przed chwilą, wyrecytowałem z przerażeniem właścicielom młynka, czując, że choć gabaryt obiektu drobny, zabawa szykuje się przednia. Zdziwienie moje i rodzaj towarzyszącego mu (i mnie) olśnienia okazały się niemałe i wielce orzeźwiające, może nawet otrzeźwiające, gdy na moje przewidywania i plany otrzymałem odpowiedź: „Paweł, aż tak to nie. Zrób to po swojemu”. Dlaczego sam na to nie wpadłem? 

Opracowanie drewnianych elementów młynka było dla mnie czystą przyjemnością potęgowaną faktem, iż uwielbiam pracę z detalami. W przypadku bohatera tego wpisu nawet największy jego element w zestawieniu choćby z krzesłem, czyli gabarytem stanowiącym dla mnie normę, oczywistą oczywistość oraz chleb powszedni detalem był. Stary, pożółkły i dość grubo nałożony lakier postanowiłem rozpuścić żelem, ale nieco innym niż dostępne powszechnie w sprzedaży. Po jednej ze współprac, której owoce można odnaleźć w przepastnych archiwach bloga, zostało mi trochę preparatu rozpuszczającego z dopiskiem BIO, nieuczulającego, nieśmierdzącego (zbyt intensywnie) i przeznaczonego do usuwania powłok z farb kredowych utwardzanych woskami. Taki preparat, jako mniej chemiczny i mniej agresywny niż popularne błyskawicznie pożerające niemal wszystkie wykończenia, działać zaczynał dopiero po trzydziestu minutach od nałożenia i było to działanie  nie tyle rozpuszczające, ile zmiękczające. Moja praca wyglądała w ten sposób, że: zmiękczałem, zdejmowałem szpachelką to, co dało się zdjąć, ponownie nakładałem żel, czekałem, zdejmowałem i tak aż do skutku. Bukowy korpus młynka oczyściłem, aplikując żel pięć lub sześć razy.

Pozbawione starego lakieru elementy… polakierowałem od nowa. Zanim jednak przystąpiłem do tej operacji, skleiłem pęknięte na pół wieczko. Posmarowane niewielką ilością kleju momenty zetknięcia obu jego części wytarłem bardzo dokładnie mokrą szmatką zaraz po chwyceniu elementu ściskami. Wytarłem, rzecz jasna, w miejscach, w których wypłynął klej, dzięki czemu po jego wyschnięciu uniknąłem walki z ewentualnymi klejowymi plamami. Wracając do lakierowania – wykorzystałem w tym celu wodoodporny bezbarwny lakier, który nakładałem trzykrotnie za pomocą gęstego syntetycznego pędzla, pozwalającego rozprowadzić specyfik tak, by utworzył naprawdę cieniusieńkie warstwy, które (przed nałożeniem każdej kolejnej) matowiłem delikatnie drobną wełną stalową. 

Lakierem wykończono jedynie zewnętrzne powierzchnie korpusu młynka oraz czoło szufladki. Wnętrze i spód pozostawiono surowe, czego nie zamierzałem modyfikować. By nieco poprawić wizualnie kondycję niewykończonych powierzchni, umyłem je miękką szmatką nasączoną alkoholem, który to cieczą będąc, pozwolił mi zebrać nagromadzone przez lata zabrudzenia (wewnątrz nie było ich aż tak dużo) odparowując przy tym szybko i nie pozostawiając drewna wilgotnym. 

Metalowe elementy, które zdołały mnie nieźle nastraszyć, okazały się wyjątkowo posłuszne i chętne do współpracy. To ci niespodzianka! Zacznę od rzeczy najprostszych. Cztery łączące blaszaną „kopułkę” z drewnianym korpusem (a właściwie: korpusikiem, a jeszcze właściwiej: wieczkiem) wkręty były tak zardzewiałe, powyginane i pokaleczone wkrętakiem, że zastąpiłem je nowymi w dokładnie tych samych wymiarach i formie, czyli do montażu za pomocą płaskiego wkrętaka. Znalazłem je po kilku dniach poszukiwań w… hurtowni z elementami do opraw oświetleniowych. Można? Można.

Wspomnianą „kopułkę”, przez którą wsypuje się mające ulec rozdrobnieniu przyprawy, wyczyściłem (w trzech sesjach) pastą polerską, dzięki czemu odzyskała ona (kopułka) niemal lustrzany połysk. Ten element uległ chyba największej wizualnej zmianie, bo gdy trafił do mnie, był tak bardzo matowy (za sprawą grubej warstwy otulających go nalotów), że nawet przez moment nie zestawiłem go w wyobraźni z wysokim, lustrzanym wręcz połyskiem. Pozapychane nagromadzonymi przez lata zabrudzeniami, chropowate w strukturze i skryte wewnątrz mojej machiny żarna wymagały namoczenia (by te zabrudzenia zmiękczyć) i wyszczotkowania. Użyłem szczoteczki przypominającej szczoteczkę do zębów, tylko że z drucianym włosem. Nie mogę powiedzieć, że gładko poszło, ale grunt, że poszło jakoś. Żarna – przyznam nieskromnie – oczyściłem tak, że wyglądały, jakby dopiero co zostały odlane.

Pora na gwóźdź programu, czyli wspomniane już metalowe ramię korbki z kilkoma straszliwymi odpryskami. Retusz odrzuciłem ja, ultraprofesjonalną renowację odrzucili właściciele, spychając mi przy okazji kamień z serca i przestawiając moje myślenie o młynku na właściwy – jak się okazało – tor. Diabeł przestał być straszny bardzo szybko, bo już w chwili, w której przed rozpoczęciem pracy, zauważyłem, że część – moim zdaniem – rdzawego nakrapiania była niczym innym jak tylko drobnymi zlepkami brudu dość dobrze trzymającymi się powierzchni. Uff. Cały element zanurzyłem na kilkanaście minut w odrdzewiaczu. Po wyjęciu go z kąpieli wycierałem jego powierzenie miękką szmatką, zdejmując stopniowo rdzawe i nierdzawe plamki. Kąpiele odbyły się trzy, dzięki czemu rdzę usunąłem w całości. Nie był to jednak koniec. Za pomocą pasty polerskiej udało mi się nadać całej tej części młynka sporo połysku: lustrzanego tam, gdzie oryginalna powłoka była dobrze zachowana (czyli na zdecydowanej większości, bo powiedzmy to sobie szczerze – te straszne odpryski to dosłownie dwie plamki mniejsze niż jeden grosz), a tam, gdzie lustra zabrakło (czyli był odprysk), równie pięknie zasrebrzyła się spozierająca spod niego czyściusieńka stal. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Na marginesie dodam jeszcze, że udało mi się znaleźć taką pastę polerską, która na rdzawe odpryski się nadaje i zostawia na nich rodzaj filmu zabezpieczającego  przed korozją.

Czy to już? Na to wygląda. Pieczołowicie – znów jestem skromny, wiem – i z największą przyjemnością oczyszczone, wypolerowane i zabezpieczone drewniane i metalowe, wewnętrzne i zewnętrzne elementy młynka gotowe były do połączenia w sprawnie – mimo wielu już przepracowanych w kuchni lat – działający mechanizm. Choć tym razem na warsztat wziąłem obiekt niewielki i wymagający drobnych (umówmy się) poprawek, zmiana, która zaszła w jego wyglądzie okazała się całkiem spora. Ba, zaryzykuję stwierdzenie, że zmiana w wyglądzie młynka zaistniała wskutek zaserwowanej mu kosmetyki dała efekt zauważalny na pierwszy rzut oka bardziej, niż niekiedy dają się zauważyć efekty wynikające z długotrwałych, pełnych, wnikliwych i żmudnych prac renowacyjnych, czy w moim przypadku odnawiaczych (bo ze mnie to taki bardziej prosty odnawiacz meblowy, aniżeli z krwi i kości renowator). Największym zaskoczeniem – w mojej subiektywnej, rzecz jasna, opinii – okazały się niepozwalające mi zmrużyć oka diabelskie szczegóły, czyli odpryski na korbce. Odrdzewione, wyczyszczone i wypolerowane, choć widoczne, naprawdę nie sprawiają wrażenia niedokończenia prac lub częściowego ich pominięcia. Wręcz przeciwnie – podkreślają to, że tu i ówdzie lśniący i pachnący powtórną nowością (i pieprzem) młynek nie jest obiektem nowym, ale został poddany konserwacji, by mógł służyć swoim właścicielom, a właściwie drugiemu ich pokoleniu. Sprawdziła się w historii młynka zasada, że najprostsze, dające dobre efekty i – co nie mniej ważne, a może i najważniejsze – będące w zakresie możliwości rozwiązania najtrudniej zauważyć. Słowo daję.

Dziękuję za przeczytanie mojego materiału.

Jeśli ten wpis spodobał Ci się wyjątkowo, zainspirował Cię lub pomógł rozwiązać Twój meblowy problem, możesz postawić mi kawę. Wesprzesz w ten sposób moją wieloletnią pracę - będzie mi niezmiernie miło!

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Zacznij pisać, aby zobaczyć produkty, których szukasz.