Być może wiecie, jak to jest, gdy niektóre z elementów wyposażenia domowych wnętrz robi się samodzielnie, a następnie korzysta się z nich na co dzień. Bywa, że widać wtedy, z jak bardzo różnych bajek pochodzić mogą pomysł i realizacja oraz zaliczenie przez nasze dzieło egzaminu z użytkowania. Szczególnie jeśli tworzymy rzeczy nietypowe, których nie było możliwości wcześniej poznać, przetestować czy podejrzeć. To, o czym piszę, związane jest w moim przypadku z przepięknym kutym ze stali starym stojakiem upolowanym w czasie budowy domu za siedemdziesiąt złotych. Udało mi się dokupić do niego umywalkę w kształcie misy idealnie pasującej do otworu na niegdysiejszą miednicę. Przed zainstalowaniem mojego znaleziska w łazience, zabezpieczyłem je kilkoma warstwami bezbarwnego lakieru do metalu. Muszę przyznać, bardzo nieskromnie, że rozwiązanie to robiło wrażenie chyba na każdym, kto zobaczył je na żywo. Wraz z upływem czasu okazało się jednak, że pomysł pomysłem a unikat unikatem, ale w łazience przydałoby się miejsce do przechowywania. Stojak miał wprawdzie dwie półeczki, ale nawet jeśli udałoby się wcisnąć na nie wszystkie kosmetyki i akcesoria, byłyby one na wierzchu. Lata użytkowania stojaka w miejscu, w którym jak nigdzie indziej miał on kontakt z wilgocią i wodą, spowodowały też, że mimo zabezpieczenia, zaczął korodować i miejscami rozpadać się, barwiąc przy tym posadzkę i ręczniki na piękny rdzawy, lecz akurat w tych miejscach nie do końca pożądany kolor. No cóż. Trzeba było coś wymyślić.
Komoda, którą wziąłem na warsztat, przyjechała do mnie z Belgii. Właściwie to przyjechały dwie, niemal identyczne. Dostałem je w prezencie od sąsiadów. Ta, którą postanowiłem „poświęcić” i nieco przerobić stała już jakiś czas w łazience, pełniąc funkcję tak bardzo brakującego w niej miejsca do przechowywania.
Zastanawiacie się, czy nie było mi szkoda ciąć takiego mebla? Wątpliwości mam zawsze, nawet gdy to i owo kupuję specjalnie po to, by zrobić z tego długo i precyzyjnie planowane „coś innego”. W tym przypadku potrzeba adaptacji mebla, była naprawdę ogromna, a podjęcie decyzji, że będzie to akurat ta, a nie inna szafka ułatwił mi choćby fakt, że mebel jest raczej współczesny, więc odeszło w odniesieniu do niego myślenie typu: „przecież to tyle lat przetrwało, tyle pamięta, a ty to chcesz pochlastać i pomalować”. Komodę wykonano na zasadzie „jedz, pij i popuszczaj pasa” z pełnych, litych dębowych przekrojów, z blatem z iglastej klejonki (nie sklejki lub pilśni – o nie, nie), a jej detale zdradzały, że jest dziełem maszyn. Idealnie równe, identyczne, przez co momentami syntetyczne wręcz zdobienia, wczepy i jaskółcze ogony wycięte jednym ruchem, cienkie jak papier sklejkowe dna szuflad przybite zszywkami, tak jak zbija się skrzynki na owoce w marketach, szeptały, że pracy ludzkiej ręki jest tu naprawdę niewiele. Ponadto minusem mojej komody były trzy płytkie szuflady pozwalające przechować wyłącznie najdrobniejsze rzeczy. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że mniej więcej jedna trzecia przestrzeni, którą zamykał sobą mebel, pozostawała pusta przez zabierające ją wysokie łączyny i dystanse.
Do wykonania miałem łącznie pięć przeróbek: jedną w obrębie blatu i po dwie w obrębie korpusu oraz szuflad. Zanim zobaczycie fragmenty mojego szkicownika i zdjęcia, uprzedzę Was, że wszelkie moje wyczyny przy bohaterce tego wpisu odłączyć należy od szeroko pojętego stolarstwa. Wszystkie cięcia, dopasowanie nowo dodanych elementów do tych już istniejących itd. starałem się (i chyba mi się udało) zrobić najprecyzyjniej, jak to dla mnie możliwe (włączając w to trzykrotne podchodzenie do wycinania niewidocznych w toku użytkowania łukowych narożników, uznając, że „wyszły brzydko”), jednak ich połączenia między sobą rozwiązałem czołowo, tj. krawędź do krawędzi, klej i cieniusieńkie gwoździki. Nie bawiłem się w wycinanie rozmaitych wczepów, kołkowanie – zupełnie nie było mi to w przypadku tej realizacji potrzebne.
Zacząłem od blatu, na którego powierzchni wyznaczyłem pionową i poziomą oś, zaś na ich przecięciu wyrysowałem kształt podyktowany formą mojej umywalki. Nie będę podawał tu precyzyjnych wymiarów, ponieważ śmiem twierdzić, że nie będą one dla Was istotne, gdybyście zechcieli podjąć się realizacji przeróbki podobnej do mojej. Inny wzór umywalki, bądź wysokość mebla, automatycznie wymuszą inne kształty do opracowania. Miejsce do osadzenia misy wyciąłem wyrzynarką, po czym delikatnie przeszlifowałem krawędzie cięcia, usuwając z nich odstające drobne drzazgi.
Blat, a raczej powłoka zabezpieczającego go lakieru była delikatnie sfatygowana, na tyle, że w wizualnym odbiorze odznaczała się nie jako coś w stylu „retro/vintage”, a po prostu jako uszkodzona. Postanowiłem nie kombinować i pokryłem całą powierzchnię warstwą żelu do usuwania starych powłok, by za moment pozbawić ją niezbyt atrakcyjnie prezentującego się wykończenia. Blat zabezpieczyłem bezbarwnym wodoodpornym lakierem z delikatnym połyskiem.
To było w miarę proste. Prosta okazała się też przeróbka korpusu, który gumowym młotkiem nieco rozbiłem, by wyjąć z niego trzecią od góry łączynę oraz parę środkowych prowadnic, co stanowiło konsekwencję wynikającą z modyfikacji szuflad, o których za moment. Z korpusu wyjąłem też sklejkowe plecki, po czym skleiłem całość i pozostawiłem do wyschnięcia.
Górną szufladę zmieniłem tak, jak robi się to chyba w większości tego typu diajłajowych przeróbek. Cel: ominąć syfon. Sposób, w jaki udało mi się go osiągnąć naszkicowałem Wam poniżej. Z szuflady wyjąłem dno, a jej tylny bok podzieliłem na trzy części: szersze prawą i lewą oraz węższą – środkową, odpowiadającą szerokością przestrzeni, którą zabierze syfon. Boczne odcinki pozostały z tyłu szuflady, środkowy zbliżyłem do jej czoła na odległość, w której nie kolidował z syfonem. Prawą i lewą komorę, powstałe w wyniku zmian wprowadzonych w szufladzie musiałem zamknąć dodatkowymi bokami, które dorobiłem z kawałków znalezionych w pracowni listewek. Miejsca styków kleiłem i zbijałem drobnymi gwoździkami. Na sklejkowym dnie wyrysowałem nowy podział szuflady, wyciąłem fragment, który zabrać miał syfon i wstawiłem je z powrotem na miejsce, przybijając od spodu gwoździkami prowadzonymi zgodnie z liniami nowego podziału.
Dwie pozostałe szuflady postanowiłem połączyć, by zbudować z nich jedną dużą, w której możliwe byłoby pionowe ustawienie pojemników z kosmetykami, nawet tych dość wysokich. Samo sklejenie dwóch wysokości szuflad, może by nie dało aż tak dużej przestrzeni, ale zgodnie z zasadą, że diabeł tkwi w szczegółach, dodanie do tej wysokości dystansów, które (jak wspomniałem na początku), zabierały trochę miejsca, już możliwość taką dawało. Połączenie to zamierzałem wykonać w taki sposób, by nie zmienić wyglądu mebla.
Do czoła dolnej szuflady ❶ (do górnej jego krawędzi) przykleiłem i przykręciłem łączynę wyjętą wcześniej z korpusu komody. Korzystając z odcinków listewek, dystans ten przeciągnąłem na boki ❷. Na dolną szufladę z dołożoną niepełną (bo bez tylnej listewki) ramką „dystansową”, nałożyłem następnie środkową pozbawioną dna i tyłu ❸ (by możliwe było ominięcie syfonu). Z kawałków deski wyciąłem dwa narożniki wycięte na oko po łuku, które przykleiłem i przybiłem z tyłu po prawej i lewej stronie ❹. Myślę, że tę pewnie dość zawiłą kombinację słowno-koncepcyjną najlepiej wyjaśni Wam szkic i zdjęcie.
Ilość detali widocznych szczególnie na „fasadzie” komody jest (przynajmniej dla mnie) imponująca jak na tak filigranowy bądź co bądź obiekt. Już w obrębie pojedynczego czoła szuflady możemy oglądać odfrezowaną dookoła ramkę, dwa mniejsze roślinne „rzeźbienia” po prawej i po lewej stronie, ornament z jakby muszlo-liściem na środku i dwa nieustępujące im w poziomie rozmalowania wyróżniające się ciemnym dość odcieniem uchwyty. Uff.. Gdy powieli się to trzykrotnie i dołoży do tego światłocień wynikający ze zróżnicowanego ułożenia elementów konstrukcji względem siebie ORAZ (bo to nie koniec!) rzeźbienia na nóżkach, kształt blatu i przebijającą spod lakieru strukturę drewna, otrzymamy okrzyk: „Hej! To my, detale – jesteśmy tutaj! Patrz na nas! Najlepiej na wszystkie na raz!”.
Odkąd zacząłem myśleć o tym, jak przerobić moją komódkę, wiedziałem, że jej korpus pomaluję na jednolity odcień. Zastanawiałem się dość długo, w jaki sposób ogram uchwyty i czy mebel nie będzie wyglądał komicznie w kryjącej powłoce farby, a jeśli będzie, to może pójdę w jakąś przecierkę, a może nie? Uznałem, że decyzję podejmę podczas pracy, kiedy będę mógł wykonać kilka prób i na żywo ocenić, co podoba mi się bardziej.
Korpus oraz szuflady umyłem alkoholem, by następnie pomalować je farbą akrylową w odcieniu suszonej mięty/listków lawendy, który uwielbiam i który na rozmaitych obiektach pojawia się zarówno w moim domu jak i w ogrodzie. Farbę nakładałem w trzech sesjach, korzystając z wałka, pędzla i gąbeczki do tapowania.
W trakcie malowania zupełnie świadomie i zgodnie z planem pomalowałem metalowe uchwyty. Nie zdejmowałem ich, ponieważ uznałem, że w lekkości i przyjemności prowadzonych przeze mnie tym razem prac, nie będzie to konieczne. Ponadto uchwyty te były przybite dość sporą ilością cienkich jak szpilki gwoździków. Jestem przekonany, że moje próby wyciągania ich z twardego pełnego dębowego „mięsa” skończyłyby się wyprodukowaniem siatki wgnieceń w drewnie, rys i obić w metalu oraz zapewne połamaniem części gwoździków. W tej realizacji zupełnie nie był mi potrzebny taki demontaż. Wracając do malowania okuć – po pomalowaniu zamierzałem przetrzeć je, nadając im nieco rustykalnego charakteru. Plan zmieniłem w chwili, w której zauważyłem, że pokryty jednolitym kolorem mebel jakby się uspokoił, a nagromadzenie detali zaczęło przypominać gipsową sztukaterię we wnętrzu, albo elewację kamienicy. W każdym razie kojarzyło mi się to z jakąś bez dwóch zdań rozrzeźnbioną, ale umiejącą stanąć w drugim szeregu strukturą grającą światłem i cieniem. Choć pod względem formy pozostała niezmieniona, ucichły w jej obrębie dwie rzeczy: widoczny rysunek drewna oraz odcinające się od niego kontrastem uchwyty. Chyba tak miało być – pomyślałem sobie, uznając, że właśnie o to mi chodziło.
W ramach tak zwanych „ostatnich szlifów”, na bokach komody zamontowałem relingi umożliwiające zawieszenie ręczników. Do tylnej krawędzi blatu przykręciłem rodzaj cokolika (to odzyskany tylny bok ze środkowej szuflady) z wyciętymi we wklęsłe łuki górnymi narożnikami. Wylewkę, której zabrakło nieco wysokości, zamontowałem na wytoczonym naprędce z drewna elemencie, przez który przepuściłem wężyki. Nie widać go na zdjęciach – celowo, bo mam na niego trochę inny pomysł. Zrealizuję go, dopiero gdy trafię na odpowiednią część: szklany klosz, porcelanową osłonkę albo tuleję. Przyjdzie na to czas. Dodam jeszcze, że gdy misa osadzona była na kutym stojaku, była wpuszczona w blat – teraz ze względów nazwijmy to ergonomicznych, ustawiona jest na nim. Stąd konieczność podniesienia wylewki.
Wiszącą dotychczas nad umywalką skrzynię zegara przerobioną na szafkę zastąpiłem lustrem w dość strojnej drewnianej ramie (a co!), które upolowałem lata temu w lokalnej starociarni za piętnaście złotych. Wpuściłem w ten sposób nieco więcej powietrza w obszar użytkowania mebla. Ponadto ciężki element, którym jest w tej chwili komoda z umywalką (wcześniejszy stojak stanowiły raptem cztery wygięte pręty), dostał lustro lżejsze niż to, które miała dotychczasowa ciemna szafka, stanowiące przy okazji większą niż ta szafka plamę, dzięki czemu (choć może nie idealnie, ale korzystałem z tego, co miałem w domu), dogaduje się proporcjonalnie z nowym meblem. Pozostawienie starej wąskiej kreślącej na ścianie pion szafki i zestawienie jej z rozciągniętą w poziomie komodą, dałoby efekt zagracenia w kształcie pozbawionego proporcji odwróconego „T”. No i oprócz tego skrzynka nad skrzynką… nie, nie. To tyle wymądrzania się.
Kuty stojak i zegarowa szafka z lustrem trafiły do mojego wiejskiego ogrodu, gdzie czują się naprawdę świetnie. Zupełnie im się nie dziwię.
P.