Uspokajam Was – nie przerobiłem starej szafy na witrynkę. Zrobił to ktoś inny, do czego doszedłem w czasie pracy nad meblem, o którym napiszę Wam dzisiaj. Od dłuższego czasu marzyła mi się realizacja z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych. Coś przykleić, coś pomalować, odejść i sprawdzić przymrużonym okiem, czy wszystko do siebie pasuje – praca bardziej podchodząca pod zajęcia plastyczne niż ratowanie meblowego staruszka w opłakanym stanie. Takie rzeczy są możliwe wtedy, gdy prócz pomysłu wpadnie się na odpowiedni obiekt, na przykład nowy, za to świetnie udający wiekowy formą, albo…
Przed Wami materiał zrealizowany w pierwszej połowie 2022 roku, okraszony kadrami rozświetlonymi całkiem już ciepłymi promieniami majowego słońca.
Zapraszam na post!
Oto ona!
Bohaterkę tego wpisu znalazłem przypadkiem, rozglądając się za czymś zupełnie innym. Pewnie wiele razy o tym pisałem – wiecie, jak to jest. Czasami nieoczekiwanie wpadacie na coś i od razu czujecie, że to coś będzie Wasze. Nawet gdy odłożycie to na jakiś czas, wraca to do Was, nie dając spokoju i w końcu dana rzecz trafia w Wasze ręce, albo dane postanowienie po prostu wdrażacie w życie. Witrynka (a może biblioteczka?), bo o niej mowa, od pierwszego wejrzenia idealnie wstrzeliła się w moje wszelkie oczekiwania i upodobania, choć jeszcze chwilę wcześniej, nie pomyślałbym nawet, że ściągnę do domu taki obiekt. Od razu wyobraziłem ją sobie jako sielski wiejski mebel stojący w kuchni, którego zewnętrzne powierzchnie zdobi jakaś barwna powłoka na przykład w stonowanym odcieniu zieleni lub błękitu, a może nawet wpadającego w rdzawe tony brudnego i spranego lnianego różu, z kolei wnętrze eksponuje tu i ówdzie stare surowe drewno. Tu i ówdzie, bo przez dwie wysokie szyby widać półki wypełnione białą porcelaną. Niezły obrazek – myślę sobie. Po weryfikacji gabarytów i dokładniejszemu przyjrzeniu się formie witryny stwierdziłem, że jest jakby skrojona na miarę. Biorę.
Gdy do mojej pracowni przyjeżdżają drewniane starowinki, pierwsze, co im funduję, zwykle na długo przed rozpoczęciem zdjęć do publikacji na blogu, to zabezpieczenie preparatami chroniącymi je przed możliwymi atakami drewnojadów, wilgocią i grzybami. Nie inaczej było w tym przypadku. Za pomocą szerokiego pędzla rozprowadziłem impregnat na powierzchniach, starając się dotrzeć we wszystkie zakamarki mebla. Witrynkę owinąłem folią i zostawiłem na dobę, a później już bez folii na kilka kolejnych dni do całkowitego odparowania substancji. Był to również czas na to, bym mógł spokojnie zaplanować dalsze prace konieczne do wykonania, skompletować niezbędne materiały, narzędzia i elementy. Zwykle wygląda to tak, że biegam z miarą i aparatem, sprawdzam, porównuję, wycinam coś z papieru, przymierzam, czasami na szybko robię jakieś szkice – jestem wtedy bardzo blisko mebla i analizuję jego budowę centymetr po centymetrze. Nie spodziewałbym się, że tym razem moje przygotowawcze obserwacje podpowiedzą mi, że…
Ta witrynka była szafą!
Wyobraźcie sobie, że robię taki projekt: starą wiejską szafę ucinam w połowie głębokości, a zdemontowane przed wykonaniem cięć plecki przybijam (u góry i na dole) i przyklejam na styk (po bokach) do spłyconej już skrzyni. Następnie podobnym sposobem zmniejszam głębokość dolnej szuflady. Z drzwi wyciągam płyciny, usuwając wcześniej utrzymujące je od środka przybite gwoździkami listewki i wklejam odpowiadające kształtom tych płycin szyby z dość grubego szkła. Zdjęty z wieńca (na czas cięcia, czyli „odchudzania” szafy) gzyms także skracam po bokach, by pasował do nowego gabarytu, zaś z przodu mebla po prawej i lewej stronie, tuż przy krawędziach, przyklejam nowe, masywne półkolumny. Wymieniam też przednie toczone nóżki (stare, najpewniej niemiłosiernie zjedzone przez robactwo, mogłyby nie unieść spoczywającego na nich ciężaru), a z tyłu montuję odpowiadające ich wysokości kołki. Właściwie to minimalnie niższe, by całość niezauważalnie dla oka – ale jednak – leciała do tyłu. Z iglastej klejonki docinam na pożądaną szerokość trzy półki, które opieram na przytwierdzonych wkrętami po wewnętrznej stronie boków skrzyni listewkach. Całość szlifuję i częściowo uzupełniam ubytki, a u szczytu, na rogach, osadzam dwa różniące się nieco od siebie jajowate laufry – może jeden z nich jest oryginalny, a drugi został dorobiony? Może.
Niezła realizacja, prawda? Nie wiem, czy sam bym się na taką odważył. Pewnie prędzej wzorując się na jakiejś starej konstrukcji, zrobiłbym coś podobnego od zera z nowego lub odzyskanego drewna, chociaż… kto mnie tam wie. Modyfikacje wszystkich wspomnianych wyżej elementów dało się odczytać dzięki drobiazgom takim, jak odsłonięte, wyraźnie jaśniejsze i prowadzone nie wszędzie prostą linią przekroje wiekowych drewnianych płyt, trochę jaśniejszy niż reszta powierzchni ślad po klockach utrzymujących niegdyś drążek na wieszaki, a raczej jego prawie połowa, nieoryginalne sposoby połączeń choćby plecków z bokami, dnem i wieńcem, a także sposób budowy szuflady, niezbyt idealnie spasowane, choć misternie zeszlifowane odcinki gzymsu u góry… Od początku wiedziałem, a raczej czułem, że mój nowy mebel był nie tylko odnawiany, ale i „robiony” – nie potrafiłem tego nazwać, ale gdy wpadłem na pierwszy ślad, odnalezienie kolejnych było już kwestią wcale niedługiego czasu i całkiem fajną, samorozwiązującą się zagadką! Ktoś miał niezły plan na przeróbkę i – czego nie można mu odmówić – starał się robić wszystko bardzo solidnie, bo nie było w całej tej konstrukcji żadnego elementu, który choćby drgnął przy próbie poruszania nim. Ten współczesny solidny montaż elementów z bardzo starego i nowego drewna spowodował, że postanowiłem, iż dla dobra witrynki, nie będę niczego demontował. Ponadto – umówmy się – prace, które miałem do wykonania, by zrealizować swój plan względem mebla, nie zapowiadały się aż tak poważnie i rozlegle, by było to potrzebne. W najgorszym wypadku mogło w toku moich działań zdarzyć się, że tu czy tam będę musiał nieco bardziej się pomęczyć, choćby podczas malowania drzwi z wklejonymi już na amen szybami, których ani myślałem wyrywać z silnych objęć szklarskiego silikonu.
Lekko, łatwo i przyjemnie
Zanim zabrałem się za to, co jako zmiana wprowadzona w wizerunek mebla będzie rzucało się w oczy najbardziej czy rzucało się w oczy w ogóle, to znaczy, zanim chwyciłem za puszkę z farbą i pędzel, musiałem przebrnąć przez kilka operacji pozostawiających raczej niewidoczny efekt, ale niezbędnych do tego, by mimo wszystko mebel po ukończonej pracy prezentował się jak najlepiej.
Korzystając z dość wysokich majowych temperatur, na mokro oczyściłem powierzchnie witrynki z brudu. Pracę ułatwiła mi niemal łysa już gąbka z naklejonym obustronnie drobnym płótnem ściernym, ciepła woda i szare mydło, którymi dość energicznie starałem się zmyć to, co nagromadziło się na nowym i starym drewnie w ostatnim czasie. Niewielkie obszary, na których udało mi się ruszyć brud, natychmiast przecierałem chłonną szmatką po to, by niepotrzebnie nie namaczać mebla, po czym brałem się za następny nieduży kawałek i tak po kolei, aż umyłem całość. Podobnie postąpiłem z dorobionymi z klejonki półkami, z tą tylko różnicą, że oprócz gąbki z płótnem ściernym użyłem także szczotki. Niby to tylko usunięcie odrobiny zalegającego na drewnie kurzu, pyłu, rys i rysek, ale warto było poświęcić na to czas. Widok wiadra i miednicy z kilkoma zmianami czarnej jak smoła wody był dla mnie potwierdzeniem, że było to bardzo potrzebne!
Po wyschnięciu drewna dokończyłem uzupełnianie drobnych ubytków i maskowanie śladów po – ogólnie rzecz ujmując – rozmaitych przeróbkach pozwalających zamienić szafę w witrynkę. Masę szpachlową nakładałem palcami, pozostawiając w każdym uzupełnianym miejscu nieco naddatku do usunięcia po wyschnięciu masy. Kiedy wypełnione miejsca były już całkowicie suche, wyszlifowałem je drobnym płótnem ściernym, które przy płaskich powierzchniach owijałem na drewnianej kostce z filcem, z kolei tam, gdzie forma mebla była nieco urozmaicona, zwijałem płótno w ruloniki, by dopasować je do danego fragmentu mebla.
Wspomniane wyżej nowe półki różniły się odcieniem od reszty drewna. Na żywo wyglądało to trochę tak, jakby celowo dobrano dwa jego gatunki lub zabarwiono wnętrze mebla na dwa kolory. Musiałem coś zrobić, by złamać i scalić ze starą większością blade, tępe wręcz nowo dorobione części, ale jednocześnie zachować ich surowość. Jak by to ugryźć? Przetrzepując szafkę z bejcami, przypomniałem sobie, że dwa lata wcześniej nastawiłem sobie swoją własną – z zebranych na przełomie czerwca i lipca włoskich, zielonych i miękkich orzechów, której odcień powinien idealnie odpowiadać temu, czego potrzebuję. Odrobinę bejcy przelałem do miseczki i w parę chwil za pomocą pędzla rozprowadziłem ją na powierzchni półek. Jedna warstwa rozwiązała problem. Zabarwione elementy zostawiłem do wyschnięcia na całą noc.
***
Witrynkę pomalowałem farbą kredową w odcieniu nieco przybrudzonego błękitu. Mebel całkiem nieźle prezentowałby się i bez farby, jednak uznałem, że jej nałożenie, pozwoli ukryć kolaż zmodyfikowanych, odnowionych i dodanych elementów oraz wydobyć – jak by nie patrzeć – piękno formy ściągniętego przeze mnie do domu obiektu. Farbę aplikowałem cienkimi warstwami za pomocą niedużego pędzla z gęstym włosiem prowadzonego tak, by zostawiał krótkie i ułożone w różnych kierunkach pociągnięcia. Pierwsza warstwa stanowiła jak zwykle grunt i nie zagwarantowała jeszcze pełnego krycia. Dopiero drugie malowanie pozwoliło stworzyć niemal już jednolitą barwną powłokę, którą jedynie tu i ówdzie uzupełniłem podczas trzeciej sesji. Farbę po całkowitym wyschnięciu utwardziłem bezbarwnym lakierem akrylowym w półmatowym wykończeniu, dzięki czemu kolor niemal nie uległ zmianie, detale witryny zaczęły bardzo dyskretnie odbijać podkreślające ich formy światło, a całość zyskała trochę lekkości. Lakier spowodował też, że najzwyczajniej w świecie, powierzchnie mebla stały się zmywalne, to znaczy takie, które można często przecierać wilgotną lub mokrą szmatką. To szczególnie ważne, kiedy obiekt stanąć ma w miejscu takim jak kuchnia, w dodatku często i intensywnie używana. Tak jak przewidywałem, nieco akrobatyki wymagało malowanie drzwi z wklejonymi chyba już na amen szybami. Drewniane ramy okleiłem taśmą papierową (naklejając ją od frontu na szyby), starając się, by w miarę możliwości wprowadzić ją choćby na milimetr między drewno a szkło. Nie ukrywam – trochę to pomogło, ale i tak odrobina farby i lakieru przedostała się w szczeliny, brudząc szkło. Z plamami na szybach poradziłem sobie raz-dwa dzięki skrobaczce do płyt kuchennych, a w czyszczeniu szczelin pomogły mi ostrza nożyków do tapet. Trochę się pomęczyłem, ale po farbie w miejscach, gdzie nie powinno jej być, nie ma ani śladu. To detal i szczegół widoczny tak naprawdę od środka, a nie od zewnątrz, więc gdyby bardzo nie chciało mi się tego czyścić, być może nikt by mi głowy nie urwał, ale wiadomo – w tych najdrobniejszych szczegółach zawsze tkwi sam diabeł.
Gotowe!
…no, może prawie, bo pozostało mi jeszcze przybicie nowych, ale wyglądających jak stare uchwytów, które razem z dopasowanym do obecnego od początku zamka kluczykiem, ozdobiłem lnianymi chwostami. Uchwyty zamontowałem też na froncie dolnej szuflady, którą od tej pory można było bez problemu wysuwać.
Teraz mogłem zabrać się za układanie porcelany, której biel naprawdę nieźle kontrastować zaczęła z barwą surowego starego (lub udającego stare) drewna wnętrza witryny. W miejscu, w którym moja wyobraźnia lokowała ją od razu, od samego początku i od pierwszego wejrzenia, czyli jeszcze przed zakupem, stała od kilku lat inna, nieco mniejsza witrynka, jednak czułem (a może tym razem wiedziałem?), że ta „nowa” będzie o niebo lepsza, choćby z uwagi na formę, pojemność i możliwości związane z zespoleniem jej z wnętrzem oraz ekspozycją zawartości. Jej poprzedniczka, równie piękna i z innych powodów nie mniej wyjątkowa, ustąpiła miejsca, choć nie poszła w odstawkę – co to, to nie. Zmieniła jedynie miejsce w domu i grupę przedmiotów, którą od niedawna skrywa w swoim wnętrzu, ciesząc oczy domowników w jadalni.
Myślę, że forma mebla, jego detale, kolory i zawartość grają całkiem nieźle ze sobą i z wnętrzem, w którym zagościły, co daje mi podstawy do stwierdzenia, że udało mi się osiągnąć zamierzony cel. Choć witrynka w całościowym, ogólnym ujęciu, wygląda, jakby pokrywająca ją błękitna farba położona była idealnie równo i jednolicie, to w miarę zbliżania się do niej, zauważyć można ślady prowadzenia pędzla, z których powstał rodzaj struktury przypominającej oglądany z bliska obraz – to efekt malowania w sposób, o którym wspomniałem w jednej z poprzednich części wpisu. Jeśli kiedyś mnie odwiedzicie, pamiętajcie, by koniecznie zwrócić na to uwagę!
P.