Tekst i zdjęcia: Paweł Machomet
Bardzo dawno nie było wpisu poświęconego meblom z okresu PRL. Bohatera najnowszego posta mam w swojej kolekcji już od pięciu lat. Patrząc na niego, zawsze mówiłem, że zajmę się jego odnowieniem kiedy indziej, bo to żadna robota – przeszlifować, polakierować i zmienić obicie. Zadanie na jeden dzień. Niespełna dwa tygodnie temu przekonałem się, w jak dużym błędzie tkwiłem…
Zapraszam na post!
Mój egzemplarz krzesła projektu Czesława Knothe wyprodukowany został 30 czerwca 1969 roku przez Spółdzielnię Pracy Przemysłu Artystycznego RZUT w Toruniu. Jego charakterystyczna, kojarząca się ze składanymi krzesłami jesionowa i dość solidnie zabrudzona konstrukcja w zestawieniu z siedziskiem obitym czarnym skajem, a właściwie, czymś, co przypominało bardziej plandekę niż imitację skóry, tworzyła nawet nieźle wyglądającą całość przywodzącą na myśl meble duńskie. Na płóciennej podbitce zachowała się naklejka produkcyjna. Mebel był cały, nie miał żadnych uszkodzeń (tak mi się przynajmniej wydawało), więc na przywrócenie mu odrobiny blasku zarezerwowałem dwa dni.
Niespodzianka!
Po odkręceniu śrub przytrzymujących siedzisko zabrałem się za demontaż drewnianej konstrukcji. Zanim rozebrałem krzesełko na części, postanowiłem ogrzać ruchomy już co prawda, ale wyglądający na delikatny węzeł łączący sklejkowe oparcie z prawym profilem. Klej pod wpływem ciepła miał stać się miękki i umożliwić łatwe rozdzielenie elementów. By nie spalić drewna, owinąłem to miejsce folią aluminiową, a po jego nagrzaniu chwyciłem za gumowy młotek i BARDZO delikatnie stuknąłem w okolicy gniazda. Tego, co zobaczyłem, zupełnie się nie spodziewałem. Czop został w gnieździe. Tak, tak. Połamałem oparcie. Widząc już dużo wcześniej, że elementy tworzące to połączenie są luźne, nie przypuszczałem, że sklejka jest aż tak naruszona. Z drugiej strony biorąc pod uwagę sposób użytkowania mebla, można było domyślić się (ja się nie domyśliłem), że po pięćdziesięciu latach przenoszenia ciężaru opierającej się o niego osoby, ruchoma formatka może najzwyczajniej sygnalizować uszkodzenie.
Koniec renowacji
Złamanie zlokalizowane było w obszarze, który musi być konstrukcyjnie wytrzymały. Próby wydobycia w miarę całego fragmentu sklejki tkwiącego w gnieździe spełzły na niczym. Z nieco zwężającego się i wyciętego pod delikatnym kątem podłużnego otworu wyjmowałem bardzo silnie sklejone strzępy aż do całkowitego jego oczyszczenia. Nie wiedziałem, czy jest sens robić cokolwiek dalej. Teoretycznie mógłbym zaprojektować nowe oparcie i zlecić jego wykonanie, ale to nie byłoby już to samo krzesło. Takie rzeczy widać. Wystarczy odrobina nieuwagi w odtwarzaniu oryginalnej linii nawet pozornie niewiele znaczącego detalu, by spowodować wrażenie, że coś jest nie tak.
Nie mając nic do stracenia, zeszlifowałem na równo brzeg oparcia z ułamanym czopem. Po drugiej stronie trzymało się ono bardzo solidnie i postanowiłem nie demontować go na siłę. Kawałek sosnowej listewki delikatnie ostrugałem i oszlifowałem grubym papierem ściernym oraz pilnikiem tak, by odtworzyć kształt brakującego fragmentu. Zastępczy czop spasowałem z boczną krawędzią oparcia, a później przykleiłem w miejscu, w którym powinien znajdować się ten oryginalny. Elementy ścisnąłem papierową taśmą i zostawiłem na noc do wyschnięcia.
Zapewne domyślacie się, że takie doklejenie na sztorc kawałka drewna nie gwarantowało raczej żadnej wytrzymałości, nawet wtedy, gdybym użył najmocniejszego kleju. Konieczne było zakotwiczenie nowego elementu w strukturze sklejki. W tym celu nawierciłem osiem otworów o średnicy 2,5 mm, tak by wiertło przeszło przez drewno i oparcie. Do każdego z otworów wlałem klej, by za chwilę wbić w nie długie na 5 centymetrów kołeczki, będące fragmentami bambusowych patyczków do szaszłyków. Mój wybór padł na nie dlatego, że odniosłem wrażenie, iż ich widocznie włóknista struktura czyni je nieco bardziej sprężystymi i odporniejszymi na złamania niż na przykład patyczki bukowe lub samodzielnie strugane sosnowe.
Muszę przyznać, że po wyschnięciu konstrukcji i po próbie złożenia krzesła, kiedy okazało się, że nowy czop pasuje do gniazda, a całość wydaje się naprawdę wytrzymała, nabrałem na nowo motywacji do dokończenia renowacji mojego krzesła.
Bejca z czarnej herbaty
By zrealizować kolejny etap prac, musiałem zaopatrzyć się w rozmaite kawałki jesionowej okleiny. W miejscu złamania sklejkowego oparcia niezbędne było dosztukowanie jej zewnętrznego liścia, który uległ uszkodzeniu. Początkowo planowałem posklejanie zachowanych strzępów, później uznałem jednak, że dołożenie większego fragmentu, który nachodziłby na dorobiony czop, byłoby jego dodatkowym wzmocnieniem.
Z kilkunastu wyciętych próbek udało mi się wybrać jedną, w miarę dobrze grającą z oryginalną powierzchnią oparcia. Zauważcie, że dopasowany fragment nie jest precyzyjną kontynuacją tego, co zachowało się na krześle, ale odpowiadał mi on najbardziej pod względem struktury i był chyba jedyną propozycją, która po przyłożeniu do oparcia zdecydowanie najlepiej tworzyła całość z resztą elementu.
Gruby na 0.8 milimetra fornir połączyłem z oparciem klejem stolarskim. Klejone miejsce ścisnąłem na kilka godzin. Po związaniu zeszlifowałem wystające poza linię fragmenty.
Świeżo przyklejony płatek jesionu wyróżniał się bladym kolorem. Stara sklejka była nieco ciemniejsza, a struktura drewna tworząca ją wpadała w odcienie żółte i złote. Dla wyrównania barwy zaparzyłem bardzo mocną herbatę i kilkukrotnie (za każdym razem czekając, aż wyschnie) nasyciłem nią dosztukowany kawałek, uzyskując na nim tony identyczne z występującymi na powierzchni oryginalnej.
Czyszczenie w całości ręczne
Brud i stare warstwy wykończeniowe widoczne na powierzchni drewnianych elementów usunąłem, korzystając jedynie z podklejonej filcem kostki i papieru ściernego o ziarnistości 120. Taka grubość ziarna świetnie zbierała to, co wymagało starcia, podkreślając przy tym charakterystyczną strukturę jesionu. Zalegający w tejże strukturze pył wymiotłem malutką szczoteczką z drobnym i gęstym mosiężnym włosiem.
Bardzo kusiło mnie wykończenie mebla bezbarwnym olejem, jednak obawiałem się, że na powierzchni sklejki w zbyt dużym stopniu wyeksponowane zostaną różnice kolorystyczne i głębiej tkwiące plamy. Wolałem dmuchać na zimne i nie kombinować za wiele. Uznałem, że jesion potraktowany bezbarwnym lakierem również może wyglądać szlachetnie.
Lakier nakładałem bardzo cieniutkimi warstwami. Rozprowadzałem go szczecinowym pędzlem, by dotrzeć do wszelkich mniejszych i większych porów składających się na strukturę drewna. Korzystając z tego, że miałem krzesło w kawałkach, na początku polakierowałem łączyny i wewnętrzne części obu bocznych profili. Robiąc to przed sklejeniem mebla, uniknąłem dość kłopotliwego lakierowania styków kierunków (nakładając lakier, dobrze jest prowadzić narzędzie – w moim przypadku pędzel – zgodnie z kierunkiem układania się włókien drewna).
Po sklejeniu krzesła dokończyłem lakierowanie. Drugą warstwę lakieru po wyschnięciu przetarłem papierem o ziarnistości 600, by usunąć drobniutkie włókna, podniesione w wyniku wchłonięcia stanowiącej składnik lakieru wody.
Do dwóch razy sztuka
Zależało mi na tym, by nowe siedzisko mojego krzesła odtworzyć w zgodzie z oryginałem. Odchodzącą od płótna naklejkę produkcyjną posmarowałem klejem i ścisnąłem między dwoma kawałkami płyty. Po wyschnięciu wyciąłem ją i pokryłem warstwą matowego wodoodpornego lakieru do podłóg. Czarny skaj okazał się obiciem położonym na siedzisko nie w fabryce, a przez dawnego właściciela. Tuż pod nim kryła się gruba tkanina z widocznym czerwono – granatowo – pomarańczowym splotem. Kolejne warstwy stanowiły: bawełniana surówka, tekstylna szarpanka, trawa morska i płótno workowe okrywające pięć niewielkich sprężyn, które przez pięćdziesiąt lat życia krzesła zdążyły uwolnić się z konopnych węzłów i zmienić nieco swoje położenie.
Po wyjęciu wszystkich gwoździków przetarłem wełną stalową metalowe taśmy nośne i rozmieściłem na nich oryginalne sprężyny, by za chwilę związać je, formując bazę pod fason siedziska. Ponieważ nie miałem płótna workowego tkanego tak gęsto, jak oryginalne, sprężyny przykryłem dwiema warstwami nieco rzadszej juty. Być może dla niektórych z Was mój kolejny krok wyda się nie do zaakceptowania – wykorzystałem oryginalną trawę morską wyjętą z siedziska! Materiał ten był dość szczelnie osłonięty warstwami tkanin, nie miał żadnego zapachu, ani – możecie wierzyć lub nie – nie kurzyło się z niego. Niektóre miejsca wymagały uzupełnienia, co bez problemu udało mi się zrobić, korzystając już z nowo zakupionej trawy. Co Wy na to?
Problemem okazała się szarpanka tekstylna, którą znalazłem jedynie w postaci różnego rodzaju otulin. Żadna z nich nie odpowiadała temu, co było mi potrzebne i co osłaniało trawę morską w oryginale. Zdecydowałem się zastąpić ją zwykłą owatą, którą do krawędzi drewnianej ramki przybiłem malutkimi niebieszczonymi gwoździkami. Ponieważ owata przy swojej puszystości okazała się również dosyć mocna jako włóknina, zrezygnowałem z obłożenia fasonu bawełnianym płótnem. Gdybym użył szarpanki, nie miałbym wyjścia, bo luźno upakowane włókna wymagałyby ujarzmienia. Siedzisko zdecydowałem się obić grubą dzianiną łączącą w sobie szarości i żółcie. Przytwierdziłem ją na takie same gwoździki, jakie trzymały tkaninę oryginalną.
Po przymierzeniu siedziska do szkieletu odniosłem wrażenie, że jest ono zbyt wypukłe i że kolor materiału zlewa się z jesionem, wprowadzając przy tym efekt brudu (to z uwagi na jego nieregularną strukturę i wzór)… Próbując rozwiązać pierwszy problem, zajrzałem do sieci, gdzie znalazłem swoje krzesło po rozmaitych renowacjach z wyraźnie niższymi, jakby smuklejszymi siedziskami przypominającymi bardziej prostopadłościany niż wyrastające na kwadratowym planie kopuły. Nie udało mi się dotrzeć do starych zdjęć z wystaw lub katalogów. Wiedziałem, że w niektórych przeglądanych egzemplarzach stare flaczki zastąpiła pianka PU, wnętrza innych stanowiły tajemnicę. Przecież wykorzystałem oryginalne elementy — pomyślałem. Po kilku chwilach wpadł mi do głowy pomysł. Postanowiłem przymierzyć starą tkaninę i sprawdzić, czy nacięcia w miejscach, w których przechodzą śruby, zagięcia na narożnikach i odciśnięte krawędzie pokrywają się. Materiał pasował jak ulał! Przy okazji rozwiałem swoje wątpliwości związane z kolorem i wzorem wybranego materiału. Poszukiwałem obicia, pasującego do krzesła i oddającego charakter mebla sprzed pięciu dekad, podczas gdy oryginał w nienaruszonym stanie trzymałem w dłoniach. Domyślacie się, co zrobiłem? Zdjęty przed kilkoma dniami kawałek tkaniny wyprałem i od razu po wyjęciu z pralki przybiłem.
Uff! Teraz trzeba było tylko przykręcić siedzisko i zasłonić je od spodu kawałkiem płótna z przyklejoną wcześniej etykietą produkcyjną. Udało mi się wykorzystać oryginalne śruby, wymagające jedynie delikatnego przetarcia wełną stalową.
Gotowe!
Nawet nie wiecie, jaką radość sprawiła mi możliwość zachowania oryginalnej tapicerki, nie mówiąc już o zakończonej sukcesem próbie odtworzenia złamanego oparcia. Choć ta renowacja trwała nie dwa, jak zakładałem, a osiem dni, uważam, że efekt wart jest w stu procentach poświęconego czasu. Można by dyskutować nad tym, czy odzyskana tkanina obiciowa jest ładna i na czasie (tu w pamięci mam zdjęcia egzemplarzy poddanych renowacji, które znalazłem w sieci, skupiając się na kształcie siedziska i wśród których królowały raczej modne szarości), ale nie ulega wątpliwości, że w „moim” wydaniu, widzimy krzesło niemal tak samo, jak w czerwcu 1969 roku widzieli je pracownicy fabryki, w której powstało. Mówcie, co chcecie, na mnie robi to wrażenie!
P.