Blog

Fotel na mosiężnych kółkach. Część pierwsza

To żadna robota! – Pomyślałem, gdy po raz pierwszy na żywo zobaczyłem te dwa niewielkie foteliki na mosiężnych kółkach. Kupiłem je trzy lata temu po trzydzieści pięć złotych za sztukę i byłem pewien, że droga do wskrzeszenia ich będzie składała się jedynie z kosmetycznych zabiegów. – Zdjąć starą tkaninę, oczyścić nóżki, skleić, uzupełnić trawę morską… – Nic bardziej mylnego! Ten wpis miał należeć do lekkich, pokazywać, jak w prosty sposób poradzić sobie z meblowym staruszkiem, nie podejmując się czaso- i pracochłonnej renowacji oraz motywować przy tym – takie miałem intencje – do podejmowania samodzielnych działań związanych z ratowaniem znalezionych tu i ówdzie mebli. Intencje pozostały te same, ale opracowanie przybrało odrobinę większą niż zamierzona wcześniej objętość. No cóż…

Proces ratowania fotela – zajmę się tylko jednym z nich – postanowiłem podzielić na dwie części. W pierwszej pokażę i opiszę Wam wszystkie etapy dotyczące demontażu i usuwania rozmaitych elementów, druga zaś dotyczyła będzie montażu, nakładania, dokładania, szycia i aplikacji tego, co niezbędne, by mebel mógł znów stać się w pełni użytkową formą. Jesteście gotowi?

Pozwólcie, że zacznę od początku

W chwili zakupu fotelików naprawdę myślałem, że wymagają one jedynie kosmetycznych poprawek, by można było z nich korzystać. Nieźle zachowana forma wymagająca jedynie uzupełnienia tu i ówdzie, solidnie trzymające się pasy i sprężyny, nóżki do zrobienia, kilka miejsc do sklejenia… Robota na weekend. Meble przyjechały do mnie z Łodzi. Według źródeł, do których dotarłem, wpisują się w styl Napoleona III i mogą pochodzić z XIX wieku. Na podstawie tego, co zobaczyłem, realizując kolejne etapy prac, uznałem, że rzeczywiście do czynienia mam z prawdziwymi staruszkami. Obserwując rozmaite ślady i znaki, domyśliłem się, że meble poddane zostały kilkadziesiąt lat temu naprawie i renowacji. Renowacja obejmowała według mnie pomalowanie wybarwionych oryginalnie na orzech nóżek brązową farbą i wymianę tapicerki, a naprawa – o zgrozo! – „wzmocnienie” konstrukcji poprzez wbicie w węzły łączące boki ramy siedziska z tylnymi nogami sporej ilości długich gwoździ.

Dość dziwne wydawać się może poświęcanie całego wpisu na demontaż mebla. Przecież tak naprawdę mogłem ująć to w jednym zdaniu – na przykład:

Zacząłem od rozłożenia fotela. Usunąłem tkaninę, wypełnienie z trawy morskiej, sprężyny i pasy. Drewno nasączyłem środkiem owadobójczym, który wnikał w owinięte folią części przez trzy dni”.

Dlaczego tak nie zrobiłem? Wiele razy mówiłem i pisałem, że demontaż w przypadku tak starych mebli to coś, jak książka pełna wiedzy na temat dawnych technik ich wytwarzania. Moim zamiarem było zaobserwować jak najwięcej, udokumentować wszystkie nakładane dawno temu warstwy i materiały je tworzące, by później – w drugiej części posta – starać się to wszystko odtworzyć. Jestem pewien, że wyrywając wnętrze fotela na raz, byle szybciej, na etapie odtwarzania jego fasonu miałbym szereg pytań, na które odpowiedzi zgromadziłem dzięki dokumentacji demontażu właśnie.

Gwoździe, gwoździe, gwoździe…

Nie da się ukryć, że demontaż zdominowało wyjmowanie gwoździ. Ileż ich tu było! Małe, średnie, duże, długie na 8 centymetrów i te zaledwie kilkunastomilimetrowe cienkie jak igiełki. Wyciągnąłem ich naprawdę multum, choć niektóre kruszyły się ze starości zupełnie, jakby zrobiono je z pyłu. Nieoceniona przy ich usuwaniu okazała się tak zwana kozia nóżka. W niektórych miejscach wystarczyło jedynie delikatnie podważyć łebki, a w innych nie obyło się bez paru stuknięć młotkiem (podbijając nóżkę tak jak dłuto). Do wyciągania gwoździ, które połamały się, albo były długie, wykorzystałem najzwyklejszy wyciągacz i cążki umożliwiające chwycenie ledwie wystających ponad powierzchnię drewna ukruszonych trzpieni.

Odsłanianie warstwa po warstwie tego, co kryło się we wnętrzu fotela, było dla mnie tak interesujące, że straciłem rachubę czasu. Tak stary mebel został wytworzony w całości dzięki pracy ludzkich rąk. Ktoś wcześniej to wszystko musiał wykonać, powiązać, uszyć… Odkrywanie tego, możliwość analizowania na żywo prowadzenia dratwy, ułożenia sprężyn, upakowania trawy morskiej i krojenia tkaniny to dla mnie za każdym razem naprawdę unikatowa szkoła czegoś, co dziś nie jest już tak oczywiste, jak sto lat temu lub dawniej. Czerwona, porządna bawełniana tkanina, którą obito mebel, przytwierdzona była do dość rzadko. Po odpruciu plecków i zdjęciu pierwszych przybitych fragmentów materiału zauważyłem gęste rzędy otworów po gwoździkach, które – tego się domyślam – musiały przytrzymywać dawniej inny materiał. Moją uwagę zwrócił sposób wykonania nośnej warstwy oparcia. Zwykle w takich miejscach widuje się pasy, czasem podwójną gęsto tkaną jutę, w mniejszych meblach tekturę tapicerską, spotkałem i takie, w których nośność oparciu gwarantowała nabita gruba tkanina. Tu było trochę inaczej – oparcie wspierało się na naprężonych sznurkach poprowadzonych w kratkę: dwa piony i dwa poziomy. Na sznurkach położono warstwę juty, w którą po bokach i na górze owinięte było siano (takie z widocznymi zielonymi źdźbłami i zasuszonymi kwiatami) i trawa morska. Wszystkie zdejmowane kolejno warstwy bardzo delikatnie odkładałem na bok i w każdą kupkę trawy morskiej lub siana wbijałem igłę z karteczką zawierającą informację, skąd pochodzi. Później, gdy zajmę się już tapicerowaniem, wykorzystam to wszystko jako wzór. Zachowałem też fragmenty pięknych bawełnianych i – tak mi się wydaje – lnianych tkanin okrywających poszczególne warstwy wewnątrz siedziska i oparcia.

Sprężyny odzyskane

Po zdjęciu kolejno: tkaniny obiciowej, okrywającego górną warstwę trawy morskiej na siedzisku płótna razem z tą trawą, kolejnej warstwy płótna i kolejnej warstwy trawy oraz niebieskiej tkaniny znajdującej się pod nią, dotarłem do sprężyn. Okrywające je wspomniane przed chwilą grube niebieskie płótno, musiało być kiedyś jakimś elementem garderoby – było bowiem ładnie obszyte i miało szlufki. Ciekawe, prawda? Sprężyny, choć na pierwszy rzut oka nie wyglądały zbyt atrakcyjnie, wydawały się wystarczająco nieźle zachowane, by poświęcić im odrobinę czasu i spróbować je odzyskać. Zaraz po wyjęciu ich z siedziska usunąłem trzymający je razem stary konopny sznurek i zabrałem się za czyszczenie. Wiecie jak?

Przygotowałem sobie gruby plastikowy worek – koniecznie cały, bez najmniejszej dziurki. Umieściłem w nim sprężyny i zalałem je odrdzewiaczem (wlałem łącznie 1.5 litra – tyle miałem w pracowni). Przez kolejne kilkanaście minut potrząsałem zawiązanym dokładnie workiem z zawartością, by preparat mógł objąć wszystkie pokryte rdzawym nalotem elementy. Gdybym odłożył worek na bok i po prostu czekał, szansę na oczyszczenie miałyby tylko zwoje znajdujące się na samym dnie. Po otwarciu worka wyciągałem po jednej sprężynie i myłem letnią wodą z szarym mydłem, pomagając sobie zmywakiem kuchennym. Ten prosty zabieg pozwolił mi doczyścić stal do tego stopnia, że w niektórych miejscach zwoje zaczęły błyszczeć jak nowe, przywiezione prosto ze sklepu.

Takie to było wzmocnienie…

Mogłem zabrać się za demontaż konstrukcji. Na pierwszy ogień poszło wspomniane we wstępie „wzmocnienie” ruszających się tylnych nóżek wykonane najprawdopodobniej na etapie wymiany tkaniny na czerwoną, którą widać także na początku wpisu. W miejscu ruchomych węzłów wstawiono blaszki i przybito je długimi na około osiem centymetrów gwoździami. Ech… Zastanawiałem się, dlaczego akurat takie rozwiązanie zastosowano. Okazuje się, że nie wystarczyło tutaj ostrożne wysunięcie czopów z gniazd i posmarowanie łączeń klejem. To, że najprawdopodobniej utrudniały to pasy i sprężyny, których nie wymieniano to jedno, a drugie to fakt, że czopy wsadzone już w gniazda były przewiercone w jednym lub dwóch miejscach (we wszystkich łączeniach fotela) i zakołkowane prostopadle do kierunku wchodzącej w nóżkę bocznej listewki tworzącej ramę siedziska. Chcąc naprawić mebel „po bożemu”, trzeba byłoby odwiercić kołki, rozłożyć konstrukcję, skleić, wystrugać nowe kołeczki, wbić…

Przechodzące na wylot gwoździe wybiłem młotkiem i kawałek po kawałeczku wyciągałem szczypcami. Ręcznie strugane kołki rozwierciłem i po chwili mogłem już rozłączyć poszczególne elementy. Nie rozłożyłem tylko jednego „zespołu”, a mianowicie przednich nóżek i łączącej je listwy. Te trzy części jako jedyne w całym fotelu trzymały się tak mocno, że nawet przy próbie ich siłowego poruszenia, pozostały całkowicie sztywne.

Ostatni element na wzór

Do tego momentu myślałem, że być może uda mi się odnowić oparcie w takiej formie, jaką widać na zdjęciu, czyli z jutą i brzegami wymodelowanymi z trawy morskiej i siana. Zrobiono je tak solidnie, że przy ich całkiem niezłym stanie zachowania, aż szkoda było mi robić z nimi cokolwiek. Niestety, zauważyłem, że górna listwa oparcia łącząca boczne części przechodzące w nóżki delikatnie się chwieje. Wiedziałem już, że w kolejnych etapach pracy konieczna będzie operacja wzmacniająca, więc postanowiłem jak najdelikatniej usunąć miękkie elementy i odłożyć je na bok, by wykorzystać je później jako wzór.

Choć pisałem, że ta część moich zmagań z fotelem będzie obejmowała wszystkie prace związane z demontowaniem, zdejmowaniem, ściąganiem i rozbijaniem, zrobiłem jeden wyjątek i skleiłem poprzeczną listewkę tworzącą ramkę oparcia. Zauważyłem na niej pęknięcie, które lada chwila w trakcie pracy mogło przeistoczyć się w złamanie. Natychmiast wpuściłem w nie odrobinę kleju i chwyciłem niewielkimi ściskami.

Czas na nóżki

Piękne drewniane nóżki fotela również poddano kiedyś wizualnej metamorfozie. Pomalowane zostały brązową farbą, którą nałożono bezpośrednio na wykończenie oryginalne w kolorze ciemnego orzecha. Nowa barwa korespondowała z czerwoną tkaniną obiciową i domyślam się, że być może malowanie było jednym z zabiegów wykonanych razem z wymianą tapicerki i wzmocnieniem konstrukcji gwoździami.

Powierzchnię nóżek posmarowałem dokładnie żelem do usuwania starych powłok, który zaczął reagować tak szybko, że rozprowadzając go po starej farbie, włosie pędzla miałem już całe w brązowym kolorze. Odczekałem kilkanaście minut i bardzo dokładnie zdjąłem preparat wełną stalową. Na sam koniec przemyłem drewno denaturatem. W kwestii czyszczenia nie robiłem już nic więcej i poddałem drewno kolejnej operacji, o której napiszę za chwilę. Dokładne szlifowanie, uzupełnianie ubytków i widocznych kanalików wydrążonych przez szkodniki, barwienie i wykańczanie będą stanowiły etapy prac w następnej – drugiej części wpisu.

Stary sposób na mosiądz

Przyznam, że długo zastanawiałem się nad tym, czy kupić nowe kółka, czy może wykorzystać te stare, widocznie nadgryzione zębem czasu. Miałem już nawet wybrany zastępczy wyprodukowany współcześnie wzór z wkrętem zamiast wbijanego trzpienia, ale ostatecznie postanowiłem dać szansę moim oryginalnym staruszkom. Jedno z kółek – całe i sprawne – przytwierdzone było do fotela, którym się zająłem, drugiego brakowało. Bliźniaczy fotel również miał tylko jedno kółko w dobrym stanie, drugie było jakby starte do połowy. – Mam parę! Jeżeli w przyszłości podejmę się odnowienia drugiego fotela, dokupię nowe koła – nie będę miał wyjścia, a bohaterowi tego posta zaserwuję oryginalne okucia. – Zabrzmiało to jak całkiem niezły plan, więc zabrałem się za czyszczenie.

Sposób, o którym teraz napiszę, z pewnością już znacie. Pokryte nalotem kółka zanurzyłem w… keczupie i pozostawiłem na całą noc. Rano przetarłem je wełną stalową i opłukałem letnią wodą. To wszystko. O pozostawieniu okuć na noc zadecydowałem w chwili, gdy próbując czyścić metal po kilku minutach, zauważyłem, że to jeszcze nie to. Nalot schodził, ale trzeba było użyć siły. Po odczekaniu kilkunastu godzin można było go wręcz zsuwać bez żadnego problemu.

Gdy nadejdzie czas na montaż kółek, postaram się wykrzesać z siebie nieco precyzji i korzystając z dostępnych narzędzi wyprostować to, co się da, spiłować większe rysy i zeszlifować rdzawy nalot z zaostrzonych (już niemosiężnych) trzpieni. Będę robił to po raz pierwszy, ale czuję, że z tej zabawy płynąć będzie sama przyjemność.

Proces zorganizowany

Dopiero w tym momencie, czyli mając już niemal cały demontaż za sobą, nasączyłem trucizną usiane śladami po działalności drewnojadów części fotela. Preparat aplikowałem dość obficie pędzlem z gęstym syntetycznym włosiem na wszystkie powierzchnie, by po chwili szczelnie owinąć szkielet mebla folią. Poprzez poprzedzające ten krok usunięcie starych powłok z nóżek, ułatwiłem cieczy wniknięcie w materiał, z którego je wykonano. Pokryte farbą, a wcześniej wykończone jeszcze czymś innym mogłyby stawiać opór substancji, która miała w końcu zadziałać na ich korzyść. Środek, który zastosowałem, bardzo dobrze wsiąka w surowe drewno i penetrując je zabezpiecza przed niepożądanymi gośćmi, nawet gdy pomalowane nim elementy charakteryzują się sporymi przekrojami.

Pracę nad fotelem udało mi się zorganizować tak, że ten – ostatni już w tej części – krok zrealizowałem na chwilę przed zaplanowanym wcześniej krótkim wyjazdem. Czas niezbędny do tego, by nałożony preparat mógł dobrze zająć się drewnem, pokrył się z moją nieobecnością, dzięki czemu proces ratowania fotela mógł trwać bez przerwy.

Koniec części pierwszej.

Dziękuję za przeczytanie mojego materiału.

Jeśli ten wpis spodobał Ci się wyjątkowo, zainspirował Cię lub pomógł rozwiązać Twój meblowy problem, możesz postawić mi kawę. Wesprzesz w ten sposób moją wieloletnią pracę - będzie mi niezmiernie miło!

Postaw mi kawę na buycoffee.to
IMG_5402.png
Zacznij pisać, aby zobaczyć produkty, których szukasz.